czwartek, 21 lipca 2022

„Dancing Queen” - recenzja filmu „Boylesque” (reż. Bogna Kowalczyk)

Podczas tegorocznej edycji Krakowskiego Festiwalu Filmowego dokument Boylesque (reż. Bogna Kowalczyk) zdobył dwie nagrody, w tym tę przyznawaną przez publiczność. Nie dziwi mnie to wcale – nie tylko dlatego, że porusza on tematykę w sam raz na Pride Month. W filmie Kowalczyk poznajemy bowiem najstarszą polską drag queen, ale też (a może: przede wszystkim) człowieka zwyczajnego: Andrzeja, emeryta, marzyciela, wrażliwca. 

Lulla La Polaca (pseudonim ten stosuje na równi ze swoim „prawdziwym” imieniem) urodziła się w 1938 roku; lata młodości ma już zatem za sobą. Coraz częściej myśli o przemijaniu – wie, że w końcu będzie trzeba opuścić ten świat. Wszystko więc zaplanowała: chce odciążyć najbliższych i zorganizować pogrzeb (jak zawsze) „po swojemu”. Towarzyszymy jej w tych przygotowaniach, ale więcej jest w nich dowcipu i zgody na to, co nieuniknione, niż rozpaczy. Andrzej żyje przecież pełnią życia: spotyka się z przyjaciółmi, zakłada profil na portalu randkowym w celu znalezienia i kochanka, i „prawdziwej miłości”, chodzi na dancingi, żartuje, przytula swoich fanów i fanki na marszach równości. Boylesque zdaje się doskonale godzić te dwa porządki: bycie „tu i teraz” wcale nie musi oznaczać bezrefleksyjności; po prostu trzeba sobie jakoś radzić w świecie, w którym nic nie trwa wiecznie; przyjaciele odchodzą, a ciało nie jest już tak sprawne, jak jeszcze kilka lat temu. Cielesność jest zresztą niezwykłym aspektem tej historii, a to, jak ukazywana jest nagość (bez seksualnego kontekstu), jest poruszające. Dwie sceny szczególnie zwróciły moją uwagę: jedna przedstawia kąpiel w wannie, podczas której Lulla wręcz celowo się „podtapia”; druga odbywa się w saunie, w której bohaterka spędza czas z przyjaciółmi. Jest wilgotno, jest parno, jest miękko. I one – ciała… Niemłode, pomarszczone, poza kanonem. Tu fałdka, tam zmarszczka; ani nie da się już tego ukryć, ani nie ma w potrzeby, by to robić. Ciało jest ciałem. I jest piękne.
Fascynujące jest też to, jak reżyserce udało się połączyć dokument, od którego widzowie wymagają przede wszystkim autentyczności, z momentami, które należało jakoś zaplanować, „odegrać” – nie da się przecież spontanicznie wejść do gorącego, zaparowanego pomieszczenia z kamerą i resztą sprzętu. Wyszło to jednak znakomicie – kąpiele i wizyty w saunie należą do codzienności Andrzeja, dlaczego zatem nie pokazać tego w sposób, który mówi nieco więcej?
Gdybym miała określić Boylesque jednym słowem, powiedziałabym, że jest to portret; w dodatku niezwykle intymny. Obnaża bowiem to, czym zazwyczaj nie chcemy się dzielić: starość, samotność, pragnienie bliskości, tęsknotę. W ciepły i poruszający przedstawia też przyjaźń, która w kinematografii nadal zdaje się podrzędna względem miłości romantycznej.
Gdy podczas Q&A z twórczyniami filmu (które odbyło się tuż po seansie w Kinie pod Baranami) padło pytanie, czy nie chciały one poruszyć głębiej tematu dyskryminacji osób LGBT+, sama pomyślałam, że właściwie nie było takiej potrzeby; to film o Lulli, nie o problemach, z którymi musi mierzyć się całe społeczeństwo. Skupienie się na tożsamości jednostki, a nie jedynie na zbiorowej walce z homofobią i nienawiścią do drugiego człowieka może być kolejnym krokiem w opowiadaniu historii, o których milczano przez tak długi czas. Bardziej wybrzmiewa tu temat ageizmu i zbliżającej się śmierci, ale i to zostało ukazane jedynie z perspektywy samej Lulli; istotne zdaje się przede wszystkim pojawienie się starości na ekranie, bez „robienia z niej” opowieści o ciężkiej chorobie; bez traktowania osób w okresie późnej dojrzałości jak nieporadnych dzieci, które nie potrafią decydować o sobie. Andrzej jest świadomy wszystkiego, co robi, a jego życie jest… (nad)zwyczajne i piękne. A urna w kształcie szpilki? Wydaje się może nieco niepoważna; groteskowa, ale dla bohatera jest pomnikiem postawionym dla niego samego i dla wszystkich, których kochał i nadal kocha.


Boylesque obecnie można obejrzeć m.in. w ramach Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Nowe Horyzonty we Wrocławiu (seanse odbędą się 29 i 30 lipca) oraz online (tutaj).

sobota, 2 kwietnia 2022

„This is a man’s world” – recenzja filmu „Psie pazury”

Jane Campion (reżyserka słynnego „Fortepianu”) tym razem postanowiła stworzyć (anty)western; film o męskim, brutalnym świecie, w którym wrażliwość trzeba zamaskować grubą warstwą wulgarności i szowinizmu, by (pozornie) poradzić sobie z uczuciami. Tylko kto naprawdę jest tu wrażliwcem? 

Zdobywca Oscara w kategorii „Najlepszy reżyser”, nominowany w aż jedenastu kategoriach film „Psie pazury” to adaptacja książki Thomasa Savage’a o tym samym tytule, opowiadająca o losach dwóch braci: Phila (Benedict Cumberbatch) oraz George’a (Jesse Plemons). Mężczyźni zdają się prowadzić spokojne życie, wypełnione ciężką, uczciwą pracą na swoim ranczu w Montanie, choć już na początku można zauważyć, że Phil ma, delikatnie mówiąc, trudny charakter. Niestety, kiedy George zakochuje się we wdowie, Rose (Kirsten Dunst) i postanawia ją poślubić, Phil ujawnia swoją naturę brutala, który wręcz gardzi kobietą, a jej syna (Kodi Smit-McPhee) uważa za niemęskiego dziwaka. Mężczyzna nie ukrywa, że nie akceptuje nowej partnerki swojego brata; uważa ją za wyrachowaną oszustkę i wypomina jej każdy, najmniejszy nawet błąd (np. to, że nie radzi sobie z grą na pianinie), co ostatecznie doprowadza Rose do alkoholizmu.

Przyjaźń męsko-męska 

Syn Rose, Peter, odkrywa, jak naprawdę wygląda życie jego matki, dopiero wtedy, gdy przyjeżdża do Montany na wakacje (jest studentem medycyny); widzi, że kobieta czuje się samotna (George rzadko bywa w domu), że jest ofiarą przemocy psychicznej; że popija, bo nie potrafi poradzić sobie z trudną sytuacją. Phil początkowo w podobny sposób traktuje Petera, który na pierwszy rzut oka jest wrażliwym, nieco fajtłapowatym, zafascynowanym nauką i sztuką chłopcem o delikatnej urodzie – ma zatem wszystkie cechy, których Phil nie cierpi. W pewnym momencie jednak następuje zmiana – mężczyźni zbliżają się do siebie; Phil uczy Petera jazdy konno i innych „męskich” umiejętności, a podczas rozmów rodzi się między nimi bliskość, a może nawet – intymność.
Tego, jaki jest Phil i jak wyglądało jego życie, możemy się jedynie domyślać. Czy relacja ze swoim „mentorem”, o której tak często opowiada, była miłością, do której nie chce (i najprawdopodobniej również nie może) się przyznać? Czy była to miłość odwzajemniona? Czy została skonsumowana? Może tak, może nie; to nie „Tajemnica Brokeback Mountain”, gdzie wszystko zostaje podane na tacy. Widzimy jednak, jak oblicze Phila zmienia się, gdy wspomina dawnego przyjaciela; oczy mu błyszczą, w głosie słychać wielką tęsknotę i cierpienie spowodowane tym, że jest on, najzwyczajniej w świecie, niezwykle samotnym człowiekiem, którego życie właściwie straciło sens, gdy na zawsze utracił swą miłość. Z tyrana zamienia się w ofiarę świata, w którym przyszło mu żyć i w którym nie ma miejsca dla „takich jak on”.
Toksyczna męskość w „Psich pazurach” zabija. Zabija dosłownie i w przenośni, bo przez nią cierpi cała rodzina: George nie może liczyć na wsparcie brata, bo jest on już tak zgorzkniały, że potrafi jedynie wykpić i wyśmiać miłość, Rose, która ewidentnie potrzebuje raczej wsparcia i przytulenia niż „silnej, męskiej ręki” całkowicie się załamuje; ostatecznie życie traci też sam Phil, który jest tutaj podwójną (a może nawet i potrójną) ofiarą systemu. 

Female gaze

Warto przyjrzeć się Rose, która o mężczyznach wie aż zbyt wiele – w końcu ogląda ich (i słucha) na co dzień w swojej gospodzie. Z tego powodu zaciekle broni wrażliwości swojego syna; nie chce, by ją utracił i stał się „jak inni”. Niestety, w pewnym momencie zdaje sobie sprawę z tego, że proces „stawania się mężczyzną” nastąpił i że w jej dziecku drzemie brutalność, która tak bardzo ją przeraża – z pewnością wolałaby, by Peter głaskał króliki, a nie mordował je, by móc naszkicować ich wnętrzności. Rose tak bardzo spragniona jest czułości, delikatności i empatii ze strony mężczyzn, że patrzenie na to sprawia wręcz fizyczny ból. „Męski świat” widziany oczyma kobiet (zarówno żony George’a, ale też reżyserki filmu) jest obrzydliwy, wyniszczający, cuchnący.
Film Campion urzeka swą subtelnością; tutaj nic nie jest takim, jakim się wydaje, a postaci są wielowymiarowe; nie można zarzucić im „płaskości” (no, może jedynie George jest jakiś taki… nijaki). To opowieść o tym, że przez toksyczny podział ról społecznych na stereotypowo męskie i kobiece (a także przez brak poszanowania dla „inności”) cierpimy wszyscy. A, co gorsza, jest to cierpienie zupełnie bezcelowe. 

środa, 27 października 2021

„Fabryka papieru” - Piotr Lamprecht

Uważam, że teksty kultury powinno się w pierwszej kolejności oglądać, czytać, poznawać... sercem. Dopiero później nadchodzą umysł, wiedza, porównania do innych dzieł. Codziennie przecież przeżywamy sytuacje, które wywołują w nas określone emocje - to na owych doświadczeniach bazuje sztuka, przywołując te uczucia, które (nawet, jeśli nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę) są nam już doskonale znane. 

Do wielu takich uczuć odwołuje się Piotr Lamprecht (poeta, duchowny, augustianin, sekretarz Polskiej Prowincji Zakonu Świętego Augustyna, wikariusz w parafii św. Katarzyny Aleksandryjskiej w Krakowie) w „Fabryce papieru”, swoim kolejnym (poprzedni to „Pudełko” opublikowane w 2019 roku) tomie poezji. Słowa Lamprechta uzupełniają fotografie Kamili Kansy

Nie sposób nie skomentować tego, jak książka została wydana; jej forma jest niezwykle minimalistyczna. Wspaniałym zabiegiem jest nieumieszczenie na okładce tytułu; całość staje się przez to nie tylko wyjątkowo estetyczna, ale także świetnie wprowadza czytelników i czytelniczki w twórczość poety — nieco tajemniczą, pozostawiającą po sobie pytania. Odnoszę wrażenie, że czarno-biała fotografia na okładce już jest początkiem opowieści, w której jest wielu pozornie tylko zwyczajnych bohaterów. 

Niewielka książka podzielona została na trzy części: „Miasto”, „Ślady” oraz „Las”.  Każdą z nich ilustruje jedno zdjęcie. Autor sprawnie przechodzi do kolejnej, stanowią one spójną, intrygującą całość. 

Czuły obserwator 

Historia zaczyna się w mieście. Jest ono pełne ludzi: młodych i starych, biednych i bogatych, pełne jest także wielu dźwięków, dobrych i złych doświadczeń; najróżniejszych bodźców, które podmiot liryczny zdaje się pochłaniać całym sobą. Zachwyca się otaczającym go światem, choć wielu zjawisk (takich jak starość, śmierć, bezdomność) zapewne nie potrafi do końca zrozumieć; nie jest to więc zachwyt prosty i bezrefleksyjny, ale złożony i wielowymiarowy. W tej części moją szczególną uwagę zwróciła opowieść o staruszce: 
„Wizyta u chorych”

poruszam się
już na chodziku

pelargonie zerwałam
z balkonu o świcie

to była podróż
za ocean

leżą teraz na stole
przy zapalonym ognisku.

Podobają mi się tu dwie kwestie: pierwszą z nich jest to, że akurat ta historia nie potrzebuje skomplikowanych metafor (te już na pierwszy rzut oka są oczywiste) i nie zostały one użyte „na siłę”, drugą - oddanie głosu starszej, schorowanej kobiecie. Autor opisując wizytę u chorych mógł skupić się na własnych odczuciach (z pewnością doświadczył podczas niej lęku i smutku), postanowił jednak opisać ją z perspektywy kogoś, dla kogo są one chlebem powszednim; dla kogo zerwanie kilku pelargonii jest prawdziwym wyczynem. Świadczy to o niesamowitej wrażliwości i czułości, z jaką Lamprecht podchodzi do swoich obserwacji. Warto zauważyć także, że nie każdy wiersz ma tytuł - pojawia się on tylko w przypadku wspomnianej „Wizyty u chorych” oraz w „Stołówce dla bezdomnych”. Traktuję to jako wyraz szacunku dla człowieka, a tym samym - jako największe (choć nie bezpośrednie) odwołanie do wiary autora.

Następną częścią, chyba najbardziej tajemniczą, są „Ślady”. Kto je pozostawia? Dokąd one prowadzą? Ma tu miejsce najprawdziwsza zabawa słowem. Wygląda na to, że powoli opuszczamy miasto; jesteśmy coraz bliżej natury, zieleni. Pojawiają się zwierzęta, którym autor nadaje cechy ludzkie, podkreślając tym samym, że wszystko, co nas otacza, żyje (i ma wpływ na nasze istnienie). 

w lesie

miodobranie

przed końcem

Kolejny raz zostajemy z pytaniem: o jaki koniec chodzi? Dnia, życia, a może nawet świata?

„Las” jest najkrótszy; tu kończy się nasza wędrówka. Jest cicho, spokojnie, mgliście. W zaroślach kryją się zwierzęta, sikorka nasłuchuje echa. W ostatnim utworze Lamprecht zwraca się bezpośrednio do czytelnika:

zamykasz
oczy

morfologia

patrzysz
dalej.

fot. Kamila Kansy

Lektura całości tylko pozornie jest krótka. Co więcej, można (a nawet: powinno się!) do niej wracać, by za każdym razem dostrzec coś innego. Wydaje mi się, że to, co akurat okaże się najważniejsze dla odbiorców, zależne jest nie tylko od treści, ale także od wrażliwości i nastroju osoby czytającej — trochę tak, jakby Lamprecht naprawdę zabierał nas na spacer po mieście, lesie, swoim świecie i liczył na to, że podzielimy się z nim swoimi wrażeniami. 

piątek, 1 października 2021

„Zabij to i wyjedź z tego miasta”

„Zabij to i wyjedź z tego miasta” to animacja stworzona przez Mariusza Wilczyńskiego. Premiera filmu miała miejsce 22 lutego 2020 r. Wśród obsady wyróżnić można m.in. Andrzeja Wajdę, Irenę Kwiatkowską, Krystynę Jandę i Barbarę Krafftównę. Autorem muzyki jest Tomasz Nalepa. Film zdobył wiele nagród, w tym dwie na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni w kategoriach: Najlepszy film (Mariusz Wilczyński) i Najlepszy dźwięk (Franciszek Kozłowski). Animacja jest osobistym projektem Wilczyńskiego, a na jego realizację poświęcił aż czternaście lat. Akcja ma miejsce w Łodzi, jest to zapewne okres PRL-u, chociaż podobne obrazy oglądała większość osób urodzona w latach dziewięćdziesiątych – sama pamiętam pralkę „Franię” w łazience dziadków. Film jest dziełem niezwykle onirycznym, wyraźnie widoczne jest, iż mamy do czynienia ze wspomnieniami twórcy, które czasem się mieszają, a czasem wręcz przypominają (koszmarny) sen. Jest w nim mnóstwo smutku, melancholii, tęsknoty za tym, co utracone. Jak wygląda Polska oczami Mariusza Wilczyńskiego?

Jest przede wszystkim szara (a raczej – niebieskawa, jest to chłodny, przywołujący wspomnienie zimowych poranków odcień), ponura. Ludzie wyglądają na bardzo zmęczonych i poirytowanych, brakuje im empatii (nie dlatego, że „tacy już są”, tylko najprawdopodobniej na nią także nie mają siły). Taka jest chociażby postać sklepowej, która początkowo odmawia obsłużenia kobiety z powodu „braku czasu” (jest zajęta śpiewaniem), staje się łagodniejsza dopiero wtedy, gdy słyszy komplement dotyczący nowej fryzury. Zupełnie bezlitośnie i bezrefleksyjnie podchodzi do ryb, które sprzedaje, a które są przecież żywymi istotami pływającymi w za ciasnej dla nich beczce. Po kolei widzimy, jak ryby są pozbawiane życia, wnętrzności, oczu. W pewnym momencie nie ma już ryb, są ludzie. Patrzymy zatem na to wszystko trochę z perspektywy dziecka, które pojmuje okrucieństwo wobec zwierząt w inny sposób, niż robią to osoby dorosłe, które są już do niego przyzwyczajone i nie widzą w nim nic nadzwyczajnego. Czy film sugeruje więc, że w Polsce brakuje szacunku do żywych i czujących stworzeń, jakimi są zwierzęta? Raczej tak, ale chyba nie chodzi tu stricte o zwierzęta, a o wszystkie słabsze, zależne od innych istoty – wskazuje na to kilka innych scen.

Bardzo wyraźnie w filmie wybrzmiewa polskie podejście do dzieci. Ich emocje i uczucia są ignorowane. Po raz kolejny spotykamy się z brakiem cierpliwości do drugiego człowieka. Kiedy dziecko przewraca się w tramwaju, jego matka nie pyta, jak się czuje, czy coś sobie zrobiło – jest wściekła, bo dziecko podczas upadku się ubrudziło. Zaczyna na nie krzyczeć, a jego płacz tylko pogarsza sprawę – pojawiają się wyzwiska („bachor”, „bękart”), groźby. Kolejnym dzieckiem w filmie jest postać małego Janka. Wprawdzie chłopiec nie spotyka się z przemocą, a jego dzieciństwo pewnie mogłoby zostać uznane za szczęśliwe (wybiera się przecież na wycieczkę nad morze z tatą), ale zdaje się, że jemu również nie poświęca się tyle uwagi, ile potrzebuje. Wielokrotnie wzywa ojca, by pochwalić się swoimi umiejętnościami pływackimi, natomiast w odpowiedzi słyszy tylko, że ma nie odpływać za daleko. Wygląda na to, że w filmie Wilczyńskiego dzieci mają przede wszystkim nie przeszkadzać dorosłym, być cicho, a już na pewno nigdy nie płakać i nie odczuwać smutku. Ludzie starsi i schorowani w „Zabij to i wyjedź z tego miasta” także nie są traktowani poważnie. Bardzo przykra jest scena, w której Wilczyński rozmawia ze starą, schorowaną, umierającą matką. Kobieta leży w szpitalu; jest osobą wyniszczoną chorobą, słabą, cierpiącą. Na szyi ma wisiorek z krzyżem, nad łóżkiem obrazki sugerujące, że jest wierząca. Podczas rozmowy z synem skupia się na nim, wypytuje go o jego twórczość, znajomych, martwi się o niego. Prosi, by jadł przynajmniej jeden ciepły posiłek dziennie. W ogóle nie narzeka na swój stan i swoją sytuację, być może to taka „Matka Polka”, która koncentruje się na dzieciach i rodzinie. Wilczyński odpowiada matce niechętnie, jest wyraźnie znudzony towarzystwem starszej kobiety. Obiecuje jej, że odwiedzi ją za kilka dni – niestety, okazuje się, że nie ma już kogo odwiedzać, Niedługo po wizycie syna mama Mariusza umiera. W tym przypadku warto jednak pamiętać, że jest to wspomnienie Wilczyńskiego; jego wyrzut sumienia. Jest to jednocześnie akt ogromnej odwagi (mężczyzna przyznał się do czegoś, co w Polsce uchodzi za powód do wstydu przed ogromną publicznością), a jednocześnie obraz, który oglądamy tylko z jego perspektywy i nie wiemy, jak to wyglądało naprawdę. Chyba jest to najtragiczniejsza scena w tym filmie, w żaden sposób nie da się cofnąć czasu i naprawić tego, co się wydarzyło. Tragizm dodatkowo uwypukla to, że widzimy, co dzieje się z ciałem matki Wilczyńskiego już po jej śmierci – jest ono traktowane jak rzecz, bez refleksji, wokół latają muchy, a osoby, które przygotowują ciało do pochówku rozmawiają i wspominają beztroskie czasy dzieciństwa. Pogawędka wskazuje na to, że jest to dla nich praca tak naturalna, że w żaden sposób ich to już nie szokuje. Można spojrzeć na to z dwóch stron – to oczywiste, że do każdej pracy można się przyzwyczaić, że nie można wymagać od kogoś, by zachowywał zawsze grobową ciszę nad czyimś ciałem; z drugiej strony jest to czyjaś matka. Kobiety to kolejna grupa, która jest w jakiś sposób dyskryminowana. Matka Janka jest wrażliwą duszą, która każdego dnia spotyka się z brutalnym, przykrym światem. Otacza niezwykłą troską męża i synka, martwi się o nich, robi im zakupy. Niestety, mąż nie jest w stanie spełnić najprostszej prośby, jaką jest telefon do żony i poinformowanie jej, że wraz z dzieckiem bezpiecznie dotarli do celu i wysiedli z pociągu. Kobieta panicznie boi się o swoją rodzinę, dzwoni nawet na dworzec (co wcale nie jest takie proste), by móc się skontaktować z najbliższymi i dowiedzieć się, że wszystko jest dobrze. W „Zabij to i wyjedź z tego miasta” jest mnóstwo przemocy: takiej rozumianej bardzo dosłownie, krwawej, pozbawiającej kończyn zagubione psiaki, brudzącej czerwoną mazią ptasie dzioby. Przemoc bywa też ukryta w każdym najmniejszym słowie i geście. W tym filmie Łódź jest miastem pozbawionym czułości, a osoby, które w jakiś sposób pragną ją okazywać, spotykają się z chłodem i odrzuceniem.

Ciekawa jest reminiscencja dotycząca dzieciństwa małego Mariusza. Początkowo przytulna, świąteczna atmosfera staje się bardzo nieprzyjemna. Mama chłopca prosi jego tatę, by włączył mu bajkę. Projektor jednak zacina się, co wywołuje wściekłość w mężczyźnie: złości się, że Polacy nic nie potrafią zrobić dobrze (choć okazuje się, iż urządzenie nie jest polskie), a później narzeka na to, że syn ogląda bajki, zamiast zająć się czymś bardziej „męskim”. Obwinia matkę chłopca, że ta wychowa syna na osobę homoseksualną. I znów wszystko pozbawione jest wrażliwości, empatii, bliskości. Rodzice kłócą się i mają zupełnie inne podejście do wychowania dziecka: mama nie widzi w bajkach nic złego, ojciec uważa, że nie jest to rozrywka dla chłopców. Być może to nie był pierwszy ani ostatni raz, gdy Mariuszowi zabroniono robić to, co naprawdę lubi? Reżyser wspomina też sytuację, gdy spotkał małżeństwo staruszków w pociągu. Po jego wyjściu mąż mówi do żony, że Wilczyński jest zupełnie inny niż on w młodości – przygnębiony, zgarbiony, smutny. Za jego czasów młodzi byli szczęśliwi i wysportowani. Czy naprawdę tak było?

Podsumowując, animacja jest nostalgicznym, wywołującym przygnębienie dziełem. Podczas oglądania jej można odczuć dziwną tęsknotę za przeszłością, chociaż niekoniecznie przecież była ona piękna czy dobra. Polskie ulice są brzydkie, mieszkania w niczym nie przypominają współczesnych, designerskich wnętrz, które oglądamy w telewizji, w sklepach prawie nic nie ma. A jednak kojarzą się z dzieciństwem; z młodymi rodzicami, z szykowaniem się do przedszkola w zimowy poranek. A co oznacza tytuł? Według mnie tym, co trzeba zabić, są tutaj wspomnienia, ale trudno całkowicie zapomnieć o przeszłości – jest pełna traum, ponurych ulic, wyrzutów sumienia, żalu, ale już tylko we wspomnieniach żyją ci, którzy umarli.

sobota, 22 maja 2021

Słowa z notatnika #5

Umawiałam się z koleżanką na tę sobotę. Trochę obawiałyśmy się deszczu, ale okazało się, że to nic, bo możemy... Wybrać się do kina!

Zaczyna być normalnie. Tak bardzo na to czekałam! Tęskniłam za atmosferą sali kinowej, za kawą w porcelanie, a czasem nawet za zakupami w galerii handlowej.

Czego więc się boję?

Narzekałam na to, że noszenie maseczek na zewnątrz robi się już troszkę niewygodne, a teraz, gdy wreszcie mogę odsłonić buzię, czuję się naga. Przeraża mnie, że już wkrótce (wierzę w to) zapomnimy o wszystkim, co działo się przez ostatnie miesiące. Ja nie zapomnę, bo nie da się nie pamiętać o bliskich, którzy zachorowali (i nie, to wcale nie było „zwykłe przeziębienie”).
Cierpiałam i płakałam, gdy okazało się, że nie będę mieć już zajęć na uczelni i nadal boleśnie odczuwam tę stratę, a jednocześnie nie wiem, jak dałabym radę z codziennym wstawaniem, malowaniem się, szykowaniem. Kiedy to piszę, pojawia się we mnie żal, tęsknota i myśl „normalnie byś dała!”, ale jesteśmy wciąż „pomiędzy”, a to dobry czas na wyhodowanie sobie nowych lęków.

Jest też jedna rzecz, która w jakiś sposób była dla mnie magiczna — spotkania z ludźmi w czasach, w których za bardzo nie ma się jak i gdzie spotkać. Nie po to, by porobić coś fajnego, odwiedzić nową knajpę, ale by pobyć ze sobą, pospacerować. Może to dziwne, ale będzie mi tego brakować, bo teraz znów już wszystko będzie łatwe i wygodne.

Okazuje się, że można czuć strach i ulgę jednocześnie.

***

Czasem bardzo trudno jest odnaleźć dziecko w sobie. Można się starać, można spacerować w deszczu, kupić muminkowe naklejki, założyć ulubioną sukienkę, wypić kubek gorącego kakao o poranku. Na nic to, nie da się i już.

Są takie dni, że ma się ochotę na podwójne espresso (tak, zaczęłam ostatnio pić espresso!). Albo na przespanie całego dnia, byleby tylko nie myśleć o tym, co będzie d a l e j.

Czasami patrzę w lustro i w ogóle nie podoba mi się to, co widzę. Czy ja cokolwiek potrafię? Czy rzeczy, które robię, mają sens?

Nie wiem. Nigdy nie wiem, ale ostatnio czuję to wyjątkowo wyraźnie.

Nerwowo sprawdzam, czy zamknęłam drzwi. Raz. Drugi.

Wychodzę. W dresie, bo mi się nie chce nic.

Jutro znów poszukam tego dziecka. Może nakarmię je lodami. Może pogłaszczę pieska w tramwaju.
Ale jeśli się nie uda go znaleźć... To też będzie w porządku. Bo wierzę, że to, co jest teraz, jest wartościowe, chociaż na razie trudno mi to dostrzec.

I delikatnie się uśmiecham.

***

Wczoraj z irytacją powiedziałam sobie: „ty to byś żyła tylko samymi przyjemnościami!”. Dzisiaj nie bardzo rozumiem, co w tym dziwnego — myślę, że większość z nas wolałaby się skupić w życiu jedynie na tym, co miłe, gdyby tylko istniała taka możliwość.

Zdałam sobie też sprawę z tego, że nie lubię zajęć zdalnych, bo wymagają ode mnie zdecydowanie zbyt mało wysiłku. Tak, trzeba przeczytać teksty, dyskutować o nich, czasem coś napisać — ale to wszystko można robić w domu, z kubkiem gorącej herbaty obok! Nie trzeba wcześniej wstać, by się wyszykować i w deszczu biec na przystanek tramwajowy. To zbyt wielka wygoda, by uznać, że „zasłużyłam” na coś miłego.

A najgorzej jest wtedy, gdy poczuję, że przyjemności mnie zmęczyły. One nie mają prawa być wyczerpujące, to nie są obowiązki! Nieważne, że przeszłam dwadzieścia tysięcy kroków, cały czas robiłam zdjęcia, szukałam fajnej bluzki w lumpeksie. Źle mi, kiedy czuję, że chce mi się spać po całym dniu biegania po mieście.

Wydawało mi się, że potrafię bez wyrzutów sumienia leżeć na kanapie, ale chyba jednak nie. Paradoksalnie, to właśnie to męczy mnie najbardziej.

Staram się odpoczywać, bo wiem, że każdy organizm tego potrzebuje. Każdy i każda z nas musi się czasem zregenerować, wyspać, poleżeć w łóżku do dwunastej. To normalne.

Następnym krokiem będzie odpoczywanie bez myślenia o tym, co wartościowego mogłabym robić w tym czasie.

czwartek, 17 grudnia 2020

Słowa z notatnika #4

Pamiętam, że kiedy byłam nastolatką, internet wyglądał zupełnie inaczej niż dzisiaj. Wszystko tak naprawdę dopiero rozkwitało; pojawił się Tumblr (a tam, oczywiście, piękne panie), Facebook, blogi modowe (dziwnym trafem najpopularniejsze były te, których właścicielkami były... piękne panie).

Może zdjęcia nie były wówczas tak wspaniałe jak obecnie, ale też nikt wtedy nie myślał o ciałopozytywności, aktywizmie czy cudach takich jak #cottagecore. A przynajmniej ja nie myślałam, bo zwyczajnie nigdy się z tym nie spotkałam.
Rodzice nie bardzo zdawali sobie sprawę, co można znaleźć w internecie, nie mieli pojęcia, jak o tym rozmawiać, jak wytłumaczyć, że niewiele ma to wszystko wspólnego z rzeczywistością.
Wydaje mi się, że dzisiaj nie jest doskonale, ale jest znacznie bardziej różnorodnie, jednak i ja przecież dojrzałam, nauczyłam się obserwować te treści, które mi służą (pisałam o tym w jednym z postów); bardziej kręcą mnie artystyczne klimaty i profile polityczek, niż ideały nieosiągalne dla przeciętnego człowieka.
Myślę o dzieciach zamkniętych teraz w domach, spędzających większość czasu przed ekranem komputera (co gorsza — nie wiem, czy dużo by się zmieniło, gdyby nie było pandemii), bez odpowiedniej edukacji (w tym seksualnej) uczącej o różnorodności i martwię się o nie. Czy trafią na to, co je rozwinie, uwrażliwi?
Czy rodzice się tym interesują?
Bardzo chciałabym umieć odpowiedzieć na te pytania, ale nie potrafię...

***

Staram się bardzo zwracać uwagę na język, którego używam — nie chodzi mi tu wcale tylko o jego bogactwo czy poprawność, ale też o to, by słowami nie sprawiać innym przykrości. Z całego serca zachęcam do zainteresowania się tym tematem!
Wiem, że na początku np. "osoba w kryzysie bezdomności" może brzmieć dziwnie, ale pamiętajmy, że to język kreuje rzeczywistość. W tym przypadku "kryzys" sugeruje brak trwałości, coś, z czego naprawdę można wyjść, z czym można sobie poradzić.
Niezwykle istotne jest też, by mówić "osoba z niepełnosprawnością", nie "niepełnosprawna". Chodzi przecież o człowieka, który ma mnóstwo innych cech, zainteresowań, marzeń. Choroby i problemy zdrowotne to tylko część nas, a nie coś, co nas określa.
Podobnie ma się sprawa z wszelkimi zaburzeniami i chorobami psychicznymi. Naprawdę warto kierować się szczególną delikatnością, gdy o nich mówimy, tym bardziej, że w naszym społeczeństwie chodzenie do psychiatry/psychiatrki to nadal coś negatywnego (niestety!) i nigdy nie wiadomo, czy ktoś, z kim rozmawiamy, akurat nie jest w trakcie leczenia.
Nie na wszystkie tematy warto żartować; czasem lepiej zachować powagę. Jeśli widzimy jakieś określenie po raz pierwszy, to myślę, że naprawdę warto poznać powody, dla których zmienia się sposób mówienia o czymś lub o kimś.
Nie chodzi przecież o to, że ktoś chce nam czegoś zabronić, do czegoś nas zmusić. Po prostu istnieje szansa, że dzięki użyciu pewnych słów komuś będzie się żyło lepiej.
To nic nie kosztuje, a może zmienić bardzo dużo.

wtorek, 8 grudnia 2020

Splat!FilmFest, czyli kolejne filmowe odkrycie

Tak się wkręciłam w festiwale filmowe, że już biorę udział w następnym. Tym razem jest to Splat!FilmFest – International Fantastic Film Festival, największy w Polsce festiwal nowego kina grozy, fantastyki, a także kina gatunkowego i arthousowego. Odbywa się w Lublinie (od 2015 roku) i w Warszawie (od 2018 roku), jednak w tym roku filmy można obejrzeć (oczywiście!) online. Rozpoczął się pierwszego grudnia i potrwa dwa tygodnie. 

Bardzo lubię mroczne i tajemnicze klimaty, szczególnie wtedy, gdy nadchodzi sezon jesienno-zimowy. Oglądam filmy Tima Burtona (tak!) i „Koralinę i tajemnicze drzwi”, nie pogardzę horrorem w Halloween, a raz na jakiś czas dochodzę do wniosku, że biały kołnierzyk wygląda doskonale w połączeniu z dwoma warkoczami. 
Szczególną miłością darzę jednak te filmy, które potrafią jednocześnie wywołać gęsią skórkę i zachwycić pięknymi zdjęciami czy muzyką, na długo pozostając w mojej pamięci. I właśnie dlatego tak bardzo spodobał mi się Splat!, bo tam udało mi się odnaleźć wszystko to, czego szukałam. 

Tym razem nie zdecydowałam się na wykupienie dostępu do pojedynczych filmów, a na karnet. Oznacza to, że mam zamiar obejrzeć jak najwięcej. Pomyślałam, że jeszcze przed końcem festiwalu opowiem krótko o tych filmach, które już udało mi się zobaczyć, a po zakończeniu festiwalu jeszcze uzupełnię wpis. :)


Janek i Marzena są młodym małżeństwem, któremu przyszło mierzyć się z kryzysem. Podjęli więc decyzję o niekonwencjonalnej terapii, prowadzonej przez Henryka, mężczyznę o specyficznym, szorstkim podejściu. W pewnym monecie terapia staje się nie tylko trudna, ale wręcz niepokojąca; nie wiadomo już, gdzie kończą się jej granice, a prawda zdaje się mieszać z kłamstwem. Wszystko odbywa się w domku na odludziu, w otoczeniu lasu, zieleni i jeziora. Świetny klimat udało się stworzyć „tylko” za pomocą niezwykle estetycznych kadrów i bardzo naturalnej gry aktorskiej, nie ma tu żadnych efektów specjalnych i nie są one do niczego potrzebne. Warto obejrzeć, oj, warto!


Na świecie pojawiła się nowa forma komunikacji, czyli komunikacja kwantowa, potrzebne są więc osoby, które wyruszą do pracy na łono natury, by podłączyć jak najwięcej niezbędnych do działania systemu kabli. Stwarza to świetną okazję dla tych, którzy desperacko potrzebują pieniędzy – na przykład dla Ray'a, którego przyrodni brat choruje na omnię, chorobę możliwą do wyleczenia jedynie w prywatnej klinice. Oferta jest kusząca: praca na świeżym powietrzu, niewymagająca matury ani studiów. Zdawałoby się, że nie ma się do czego przyczepić, ale czy na pewno? Wkrótce okazuje się, że ciągle monitorująca pracowników i pracownice aplikacja przypomina o tym, że zawsze można robić więcej i szybciej, a każda osoba ścigana jest przez robota, który nigdy nie śpi ani nie odpoczywa. Przyznam, że podczas seansu bardzo żałowałam, że nie mogę obejrzeć „Lapsis” w kinie. Uważam, że warto go zobaczyć nie tylko dla własnej przyjemności. Niesamowite jest to, jak ten film skłania do refleksji i przypomina, że nic nie powstaje w magiczny sposób, bez wysiłku (a często i bez wyzysku) innych. Dobre kino, ale i cenna lekcja. 


Czy istnieje osoba, która nigdy nie miała problemów ze snem? Jeśli tak, to bardzo jej zazdroszczę. Zazdrości jej też pewnie główna bohaterka, osiemnastoletnia Sarah, którą od jakiegoś czasu nękają koszmary o ponurych korytarzach i dziwacznej postaci z błyszczącymi ślepiami. Pewnego dnia w kawiarni znajduje informację o eksperymencie przeprowadzanym przez klinikę snu i postanawia wziąć w nim udział, mając nadzieję, że może w końcu uda jej się wyspać. Niestety, nic bardziej mylnego: organizm dziewczyny zaczyna reagować w bardzo dziwny sposób, którego nikt nie przewidział... Przyznam, że ten film jak dotąd podobał mi się chyba najbardziej – nigdy jakoś szczególnie nie zależy mi na „trzymającej w napięciu akcji”, ale w tym przypadku naprawdę bardzo ciekawiło mnie, co będzie się działo dalej; bardzo polubiłam też główną bohaterkę, która doskonale wcieliła się w swoją postać. Uwaga: ten film zdecydowanie trzeba oglądać do samego końca!


Węgierski horror? Czemu nie! Szczególnie gdy akcja dzieje się na wsi w 1918 roku. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie pierwsza, mniej „straszna” połowa, w której główny bohater, Tomás, wykonuje zdjęcia zwłok, bowiem w tamtych czasach fotografia pośmiertna była niezwykle popularna. Przyglądamy się charakteryzacji, a nawet słyszymy charakterystyczne chrupanie kości, gdy ciała są ustawiane do zdjęć. Być może dziwny jest mój zachwyt, ale zrobione jest to naprawdę wspaniale, a jeśli do tego dodamy przepiękne kostiumy i scenografię (te suknie, te meble, ach!), to uzyskamy prawdziwą ucztę dla oczu. A jak „Post Mortem” wypada jako horror? No, tu już troszeczkę gorzej, zabrakło oryginalności, ale i tak kilka razy się wzdrygnęłam. Jednakże ten film jest dla mnie zdecydowanie najlepszy pod względem klimatu i estetyki. 


Film, który chyba podobał mi się najmniej, zadowoli natomiast fanów i fanki opowieści o szaleńcach zamieszkujących odludzia i czyhających na zagubionych wędrowców, by móc spełnić swoje chore fantazje. Taki los spotyka Rylie i Sama, którzy nieświadomi niczego pukają do drzwi chatki zamieszkanej przez uroczą starszą panią, serwującą wspaniałe potrawy: soczyste steki i pyszne ciasteczka. Myślę, że takie historie są nam wszystkim doskonale znane, pewnie przez wielu z nas są też lubiane. Ja akurat nie przepadam, ale trzeba przyznać, że ten temat został zrealizowany całkiem nieźle. 

Dla mnie nie jest to tylko festiwal filmowy; to festiwal inspiracji. Po obejrzeniu tych filmów aż chce mi się robić rzeczy; pisać, założyć ładną sukienkę, wybrać się na piękny, popołudniowy spacer, gdy już zapada mrok. Myślę, że to bardzo ważne, by trafiać w życiu na wydarzenia i treści, które motywują nas do działania.