sobota, 4 stycznia 2020

Słowa z notatnika #1

Słyszę, jak ktoś krząta się po mieszkaniu. Przecieram zaspane oczy. Która może być godzina? Jest ciemno. Zimno. Pewnie nie ma jeszcze szóstej. Otulam się kocem i przewracam na drugi bok. Kiedy zamykam oczy, ktoś właśnie gotuje wodę na herbatę. Po chwili czajnik oznajmia, że jest już gotowa.
Mój budzik zadzwoni dopiero za półtorej godziny.

Mam wrażenie, że styczniowe dni są najzwykleksze ze wszystkich. Na nic już się nie czeka — za nami Święta, do wiosny daleko. Po kilkunastu dniach miesiąca postanowienia odchodzą w zapomnienie i wkrótce wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że jesteśmy tym, kim byliśmy dotychczas i same słowa zapisane w ładnym notesie niewiele mogą zmienić.

Można przeczekać. Od weekendu do weekendu, od jednego wyjścia do kina do następnego.
Ale można też przytulić do siebie ciepły, szary sweter. Pokochać zmęczenie — nie tylko swoje, ale też najbliższych. Małomówność. Spotkania w środku tygodnia, chociaż ma się świadomość tego, że w domu czeka mnóstwo rzeczy do zrobienia. Tusz do rzęs, który po dwunastu godzinach odbił się na powiekach.

Czasami najpiękniejsze jest to, co na pierwszy rzut oka nie zdaje się nawet odrobinę ładne czy miłe. Czasami za takimi zwykłymi dniami tęskni się najbardziej.

***
Stoję sobie w swojej długiej koszuli nocnej z falbanką i zapalam kolejną już świeczkę. Zima.

Chciałabym móc napisać tak o sobie, ale nie mam koszuli nocnej z falbanką i boję się zapełnić świeczkami swój pokoik w wynajętym mieszkaniu, bo pewnie nieustannie obawiałabym się pożaru.
Śpię w dziecinnej piżamce w reniferki i bardzo ją lubię, jednak z jakichś względów brak takiej stylowej koszuli, jak i wielu, wielu innych rzeczy, na które albo nie mogę sobie w tej chwili pozwolić, albo byłoby mi w nich zwyczajnie niewygodnie, utożsamiam często z innym brakiem. Brakiem kobiecości, brakiem delikatności, a nawet brakiem wrażliwości.
Żałuję czasem, że moje włosy nie są lśniącą taflą, a rano budzę się rozczochrana jak czarownica. Bo te lekkie kosmyki też bardzo kojarzą mi się z czymś ładnym, z czymś dziewczęcym, czego ja nigdy mieć nie będę.

Skąd takie myśli u mnie? Nie mam pojęcia. Nie jestem zwolenniczką poświęcania wolnego czasu dla dodatkowej pracy tylko po to, by móc kupić sobie drogą sukienkę (szczególnie w tych czasach, gdy rzeczy mamy zdecydowanie zbyt wiele). Ale zdarza mi się wejść na Instagram, podświadomie połączyć czyjeś zdjęcie, strój czy ładną buzię z życiem i charakterem tej osoby.
Zdarza mi się też zobaczyć ładną, pięknie ubraną dziewczynę na ulicy i zdenerwować się na samą siebie, że ja tak nie umiem — bo chociaż lubię wszystkie moje ubrania i mój styl, to czasami chciałabym być po prostu... Kimś innym.

***
Gdyby ktoś zapytał o to, która pora dnia jest moją ulubioną, bez wahania odpowiedziałabym, że najbardziej lubię wczesne poranki.

To zaskakująca odpowiedź, bo jestem jedną z tych osób, które najchętniej wstawałyby o dwunastej. Kiedy przed wyjściem na uczelnię żegnam się ze swoim łóżkiem i pluszową świnką (każdy człowiek zasługuje na własną pluszową świnkę, niezależnie od tego, ile ma lat!) mam niemalże łzy w oczach. Wystarczy jednak, bym zamknęła za sobą drzwi, a już widzę, że poranki mają w sobie coś magicznego.

Wczesnym rankiem wszyscy ludzie stają się do siebie niezwykle podobni. To chyba jedyny taki moment, gdy wyglądają tak, jakby chcieli dokładnie tego samego — dodatkowych dwóch godzin snu (albo chociaż kolejnej kawy). Podziały nagle znikają, bo wszyscy są zaspani i ziewają w ten sam sposób. Nawet gdy brakuje czasu i energii na życzliwe spojrzenie czy uśmiech, to i tak ludzie zdają się rozumieć siebie nawzajem. Kto nigdy nie marzył o tym, by wrócić pod ciepłą kołdrę?

O poranku zaciera się granica między minionym dniem a tym, który dopiero się zaczyna. Wszystko jest inne i nowe, nawet ten sam co wczoraj rodzaj herbaty zaparzonej w kilkuletnim kubku i owsianka z truskawkami.

Poranki są magiczne.

Jaka jest Twoja ulubiona pora dnia?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz